Manana, czyli jutro będzie lepiej
Geozeta nr 8
artykuł czytany
4917
razy
Jezioro Titicaca. Próbujemy przedostać się z Copacabany do peruwiańskiego Puno. Okazuje się, że droga do granicy jest zablokowana przez strajkujących drogowców, czyżby jakiś boliwijski Leppert (jak nazwała naszego obrońcę rolników w swoim kabarecie Olga Lipińska)? Co robić? Długotrwałe negocjacje z przewoźnikiem i odpływamy zablokowany odcinek drogi statkiem, zaliczając dodatkową wycieczkę po tym wysokogórskim jeziorze. Wszystko tutaj da się załatwić, trzeba tylko być spokojnym, zrozumieć, że wszystko nastąpi we właściwym czasie. Manana?
Ponownie jezioro Titicaca, Peru. Płyniemy statkiem na dryfujące trzcinowe wysepki Indian Uros, a później na wyspę Taquilę, słynną z tego, iż tylko i wyłączne mężczyźni dziergają tam na drutach. Umawiamy się na powrót o 14.30. Przed czasem zjawiamy się na przystani, lecz naszego statku już nie ma. Od właściciela innego statku dowiadujemy się, że nasz już dawno odpłynął, następny będzie może o 17, a może dopiero jutro. Kompletna klapa. Po co czekać na pasażerów, skoro zapłacili z góry? Później dowiedzieliśmy się, że kapitan naszego statku miał na imię Waldemar. Teraz już wszystko wiadomo. Na szczęście para amerykańskich milionerów ofiarowała swoją pomoc. Co za ulga, plan podróży znowu się nie zawalił.
Dworzec autobusowy w Cuzco. Tłum ludzi, wszyscy w spokoju oczekują na swój pojazd. Odjazd opóźni się? No i co z tego. Przecież kiedyś nastąpi wyjazd. - Czy na naszej trasie działają partyzanci ze Świetlistego Szlaku? - pytamy kierowcę. - No - słyszymy w odpowiedzi. Robimy spacer po dworcu. Chodzimy koło naszego autobusu, na przedniej szybie dziwne ślady. Cóż to, u licha? Grad? Kamienie? A może kule karabinowe. Coś nam się wydaje, że kierowca chyba nie do końca miał rację.
Nazca - miejsce, którego nie trzeba przedstawiać. Według naszego przewodnika wszyscy mieszkańcy tego miasta są szaleni. Niebawem mieliśmy się o tym przekonać. Najpierw w knajpie, gdzie dwie kelnerki przynosiły co innego, niż zamawialiśmy, co innego, niż zapisywały w notesie i w dodatku nie mogły się porozumieć między sobą. Zamawiamy dwie identyczne potrawy, a co dostajemy? Dwa różne dania.
Sprzedaż biletów autobusowych. Wchodzimy po raz pierwszy, cena 30 soli; wchodzimy po raz drugi - 40, trzeci raz - 35 soli. Podsłuchujemy, jak kupują miejscowi, cena wynosi 25 soli. A w ogóle to jest autobus przelotowy i nie ma w Nazce przystanku. Pierwszy autobus nie zatrzymuje się, drugi również. Właściciel konkurencyjnego biura ofiarowuje swoją pomoc. Wsiada do krążownika szos (większość samochodów w tym rejonie to stare amerykańskie wozy). Po przejeździe trzeciego autobusu, zapala silnik i pędzi za nim z piskiem opon i włączonym klaksonem. Po kilkusetmetrowym pościgu autobus zatrzymuje się. Właściciel biura wraca po nas i nakazuje pośpiech. Wrzucamy siebie oraz bagaże do środka i mokrzy jak ścierki machamy rękoma w geście pożegnania i podziękowania. Tylko spokojnie, jesteśmy u siebie. Teraz prosto na południe, do Santiago de Chile.
A może chcielibyście się dowiedzieć, w jaki sposób można kupić dużo prezentów i innych drobiazgów, nie chcąc ich kupować. Idziemy ulicą jakiegoś boliwijskiego lub peruwiańskiego miasta. - Seńor, Seńor! - słyszymy. Indianki dopadają potencjalnych klientów proponując różne towary. - Quanto cuesta? - pytamy. - 20 boliviano. - No, gracias - spacerujemy dalej. - Seńor, por favor, 15 boliviano - No, muchas gracias. - 10? - No, no! Czyżby problem z głowy? Absolutnie. - 7? - Nasze zainteresowanie. - 5 boliviano? - To może 3? - odpowiadamy. Seńor zgadza się w końcu na 4 boliviano, bo nie wypada przecież w takiej sytuacji odmówić. Tak było kilka razy. W ten sposób kilkoro z nas znalazło się w posiadaniu kilku rzeczy, o których nawet nie pomyślelibyśmy, że mogą być przedmiotem naszego zainteresowania. Gringo zadowolony, Indianka również. Bierze pieniądze, ale nie ma wydać. Znowu problem. Długie poszukiwania w sklepach, wreszcie udaje się rozmienić pieniądze. Gracias. Indianka z uśmiechem oddala się, trzymając w przewieszonym na plecach specjalnym poncho swoją córkę.
To nie były wszystkie nasze przygody w czasie pobytu na kontynencie południowoamerykańskim. A że nie były przedstawione w porządku chronologicznym? Manana jest specyficznym zjawiskiem. Zjawiskiem samym w sobie, którego nie można dokładnie zdefiniować, lecz które trzeba przeżyć. Ryszard Kapuściński w „Hebanie" pisał (co prawda o Afryce): „W przekonaniu europejskim czas istnieje poza człowiekiem, istnieje obiektywnie, niejako na zewnątrz nas, i ma właściwości mierzalne i linearne. (...) Europejczyk czuje się sługą czasu, jest od niego zależny, jest jego poddanym. Żeby istnieć i funkcjonować, musi przestrzegać jego żelaznych, nienaruszalnych praw, jego sztywnych zasad i reguł. (...) Inaczej pojmują czas miejscowi, (...). Dla nich czas jest kategorią dużo bardziej luźną, otwartą, elastyczną, subiektywną. To człowiek ma wpływ na kształtowanie czasu, na jego przebieg i rytm (oczywiście, człowiek działający za zgodą przodków i bogów). Czas jest nawet czymś, co człowiek może tworzyć, bo np. istnienie czasu wyraża się poprzez wydarzenia, a to, czy wydarzenie ma miejsce czy nie, zależy przecież od człowieka.". Nic dodać, nic ująć, mistrzu!
Przeczytaj podobne artykułyfotoreportaż